hauzer dawid flaszStanisław Hauzer swoje życie poświęcił ratowaniu innych. Przez 23 lata był ratownikiem górniczym. Brał udział w wielu akcjach, gdzie walczył o życie innych. Teraz walczy o swoje. Zmaga się – jak sam to określa – z „potworem”, który podstępnie go zaatakował. – Mam o co walczyć, mam dla kogo walczyć – mówi. Chcę zobaczyć, jak młodsza córka idzie do komunii, a starszą chcę poprowadzić do ołtarza – zdradza swoje marzenia.

Jego rodzina do Jastrzębia-Zdroju przeniosła się w latach 70. XX w. Przyjechali do miasta węgla za robotą. Ojciec pracował w kopalni, wujek też. Staszek jednak tam siebie nie widział. Swoją przyszłość wiązał z chmurami.

– Interesowało mnie lotnictwo i wymyśliłem sobie szkołę w Mielcu. Ukończyłem ją jako technik mechanik budowy płatowców. Nie miałem jednak szansy pracować przy samolotach, bo zakład w Mielcu padł. W 1990 r. wróciłem do Jastrzębia, a później trafiłem do KWK Moszczenica. Tak związałem się na dobre z górnictwem. Wówczas też pomyślałem, aby zostać ratownikiem. Do Kopalnianej Stacji Ratownictwa Górniczego trafiłem w 1993 r. Byłem członkiem drużyny, zastępowym, chromatografistą w pogotowiu gazowym oraz członkiem pogotowia alpinistycznego – wspomina 53-latek. Służbę zakończył w 2016 r.

Bardzo długi kilometr
Brał udział w wielu akcjach. Wspomina m.in. wybuchy metanu w KWK Borynia w 2009 r. czy w KWK Jas-Mos w 2010 r. Przez lata uzbierały się w sumie 662 godziny w akcji.

– Ludzie czasem nie są w stanie zrozumieć warunków, w których się działało. Zawsze mówię, że nie sztuką jest wziąć w cztery osoby rannego na noszach i na powierzchni na płaskim terenie go przenieść z punktu A do punktu B. Pamiętam, jak przez kilometr z kawałkiem wynosiliśmy górnika z połamanymi nogami. Co chwilę musieliśmy manewrować tymi noszami. Raz przez chodnik, raz przez przenośnik i tak co kilka metrów w pełnym rynsztunku. Po tym kilometrze przez trzy dni dochodziłem do siebie – wspomina.

Jako członek pogotowia alpinistycznego brał też udział w akcji w 2011 r., kiedy urwała się klatka awaryjna w szynie IV w kopalni Jas-Mos.

– Zjeżdżaliśmy na linach, aby ją zabezpieczyć i przypiąć do konstrukcji szybu. To był szyb wydechowy. Dochodzi w nim do ciekawego zjawiska, ponieważ z racji jego specyfiki woda w nim pada z góry i z dołu. Po pół godziny pracy człowiek był cały mokry – opowiada. Dodaje, że dużo przyjemniejsze było malowanie logotypów JSW na wieżach szybowych.

Nie tylko brał udział w akcjach, ale starał się dzielić tym, co miał najcenniejsze. Oddawał krew oraz zarejestrował się w dwóch bazach dawców szpiku. Mógł to robić, bo całe życie był okazem zdrowia.

Noce były najgorsze
W dobrej formie w 2020 r. przechodził z urlopu górniczego na emeryturę. Choć już od czterech lat nie był ratownikiem górniczym, to wciąż zachowywał dobrą kondycję. Poza tym przez lata, jako ratownik był skrupulatnie monitorowany przez lekarzy.

– Z przejściem badań nigdy nie było problemów. Zawsze nawet się trochę na nie cieszyłem, bo człowiek wiedział, że jest zdrowy, że nic nie dokucza – opowiada 53-latek.

Spokojnym życiem emeryta nie cieszył się długo. W 2021 r. po ataku padaczkowym wykryto złośliwy nowotwór mózgu – glejak anaplastyczny WHO III.

– Człowiek miał plany. Chciałem poświęcić czas rodzinie, dzieciom, wnukom, a tu nagle wszystko runęło jak domek z kart – wyznaje. Policzył dokładnie, ile czasu spędził w szpitalu w 2021 r.

– To było 96 dni. To dużo czasu, dużo czasu na myślenie. Najgorsze są noce. Poza tym człowiek czyta, bo chce się dowiedzieć, co mu dolega, a w samym szpitalu jest świadkiem tego, jak inni zmagają się z nowotworami. To zostawia ślad – stwierdza 53-latek.

Guz został wycięty. Potem rozpoczęła się radio- i chemioterapia w Bielskim Centrum Onkologii. Kolejnym etapem było leczenie temodalem przez 6 miesięcy. Niestety standardowa kuracja nie przyniosła efektów. Wiosną 2022 r. pojawiła się wznowa guza o wielkości 5 cm x 2 cm.

– Efektem ubocznym terapii było wystąpienie niedowidzenia z lewej strony. Dlatego też przestałem jeździć samochodem, żeby nie zrobić krzywdy sobie, a przede wszystkim innym – mówi.

Solidarność zawodowa
Szansą dla Stanisława Hauzera jest niestandardowe leczenie, które nie jest refundowane przez NFZ. Jego koszt to 210 tys. zł.

– Do guza wstrzykiwany jest żel, który zawiera specjalne opiłki. To pierwsza część zabiegu, która jest wykonywana w Polsce, a dokładniej w Lublinie lub Poznaniu. Po tym etapie na tydzień trzeba jechać do Niemiec, gdzie znajduje się tzw. nanoaktywator. Operując polem magnetycznym, doprowadza on do tego, że te opiłki nagrzewają się i niszczą guz, nie uszkadzając przy tym zdrowych komórek – wyjaśnia procedurę.

Obecnie były ratownik jest na etapie badań, których wyniki mają pomóc w ustaleniu szczegółów zabiegu. Zanim jednak będzie mógł on zostać wykonany, potrzeba zebrać środki. Na internetowej zbiórce do tej pory udało się zgromadzić 40 tys. zł.

– Szukam pomocy gdzie się da. Dzwonię, mailuję, SMS-uję. Kontaktuję się z fundacjami. Sprzedałem motor i samochód. Wykorzystuję wszystkie możliwości. Proszę także o wsparcie za pośrednictwem przekazywania 1,5 proc. podatku. Czuję i bardzo dziękuję za wsparcie, które dotychczas zostało mi udzielone. Szczególne ukłony dla przewodniczącego Międzyzakładowej Organizacji Koordynacyjnej ZZRG w Polsce przy JSW SA Michała Warchoła, który jest bardzo zaangażowany, i dla prezesa Ruchu Narodowego Jastrzębie-Zdrój Damiana Chlebowskiego, który zorganizował zbiórkę i wspiera mnie w działaniach. Wielkie podziękowania także dla ratowników górniczych. Czuję tę solidarność zawodową. Tego wszystkiego nie przetrwałbym bez mojej rodziny. To dla nich chcę żyć i pokonać tego „potwora” – mówi Stanisław Hauzer.

źródło: nettg.pl, autor: Maciej Dorosiński, fot.: Dawid Flasz